niedziela, 24 grudnia 2017

Nienawidzę Bożego Narodzenia, czyli w czym tkwi problem?

Żywa choinka w studenckim mieszkaniu

Od lat drżę na myśl o Bożym Narodzeniu, od lat jedyne na co się cieszę to te kilka wolnych dni, ewentualnie czasem na prezenty. Już usłyszałam, że zbyt płytko podchodzę do tych Świąt, że jako praktykująca katoliczka, nie mogę nie lubić czy nienawidzić Bożego Narodzenia, bo wtedy narodził się Jezus Chrystus. Jednak problem tkwi gdzie indziej... Być może trochę we mnie, może trochę w tym co się dzieje.


Wszystko zaczęło się kiedy miałam jakieś 11-12 lat. Już doskonale wiedziałam, że nie istnieje Mikołaj przynoszący prezenty 6 grudnia. Wiedziałam, że nie istnieje Gwiazdka, Dzieciątko czy Aniołek przynoszący prezenty pod choinkę (przynajmniej tak mówi się u nas). Przeżyliśmy przeprowadzkę z bloku do domku szeregowego, która wiązała się z tym, że Asia mająca 10 czy 11 lat robiła obiady i zajmowała się swoim 3 lata młodszym bratem, kiedy rodzice wyjeżdżali do oddalonego o 45 km Opola po przeprowadzkowe zakupy. Po przeprowadzce przyszedł czas na pierwszą Wigilię w nowym domu, kiedy Asia była przysłowiowym przynieś, podaj, pozamiataj, a w tym czasie brat oglądał telewizję lub bawił się z kotem. To właśnie wtedy włączyło się dojrzewanie, pierwszy okres i te sprawy... To na tej lub następnej Wigilii usłyszałam magiczne sformułowanie „idź do siebie i nie dyskutuj z dorosłymi” w momencie, kiedy Babcia zadała jakieś pytanie bezpośrednio do mnie, a ktoś inny moje odezwanie się do Babci odebrał to jako przerwanie niezwykle ważnej rozmowy o platynowych kabelkach przewodzących dźwięk superaudio itp. (ja się na tym nie znam, ale podobno do ważne czy kabelek jest złoty, platynowy czy cholera wie jaki jeszcze). Nieważne. Resztę Wigilii przepłakałam w swoim w pokoju, choć wpojono mi, że przecież mam wszystko, więc nie mam powodów do płaczu. Później, z roku na rok, dostrzegałam coraz mniej magii, a coraz więcej zgrzytów. Przedświątecznej kurwicy związanej ze sprzątaniem, przygotowywaniem miliarda potraw, które (choć smaczne) – w ilościach nie do przejedzenia... Kiedy kilka-kilkanaście dni przed Bożym Narodzeniem jedyne co słyszysz to wrzaski o to, że ubrania w szafie nie są poukładane kolorystyczne (jakby to miało znaczenie) albo, że nie pomagasz przy pieczeniu kolejnego ciasta, choć już jest ich kilka, a Ty robisz coś innego. Kiedy przez większość grudnia słyszysz pretensje, że ubrałaś choinkę, nie tak jak trzeba (Twoje starania oczywiście nieważne) albo pretensje o to, dlaczego 6 grudnia nie wiesz w co ubierzesz się 24. Do tego ciągła nerwica o każdy pyłek kurzu, cukierowe dekoracje wszędzie gdzie się da i wszędobylska hipokryzja. Kiedy przez cały rok jeden czy drugi wujek z ciotką traktują mnie jak powietrze, kiedy dziadek traktuje jak zakałę rodziny i życiowego nieudacznika, bo nie uczyłam się niemieckiego i nie dostałam się na medycynę, a nagle w Boże Narodzenie, wszyscy przywdziewają sztuczne uśmiechy i składają oblepione lukrem życzenia. Kiedy nagle w Boże Narodzenie siedzimy przy jednym stole słyszysz mnóstwo miłych słów, choć doskonale wiesz, że to tak naprawdę... tylko kurtuazyjne wchodzenie w tyłek... I to właśnie ono zaraz przerodzi się w kłótnie o platynowe kabelki (od 10-12 lat wciąż to samo), o wyższości win z kraju A nad winami z kraju B, o wyższości makówek (śląskie danie) nad kutią, kłótnie o to kto lepiej wychowuje dzieci, który ksiądz w kościele gorzej śpiewa i która partia ma rację. Tak, to tylko część tematów. A kiedy już mam dość i próbuję zmienić temat – oczywiście zła i niedobra i robię prowokację. Ale przecież tak cudownie spędza się czas z rodziną, prawda? Tak cudowanie jest z Babcią, która jedyne czego życzy to „zrzucenie tego brzucha”, prawda?

Przynajmniej w pracy można się świątecznie pośmiać
Wszyscy mówią jakie Boże Narodzenie jest cudowne, że wszyscy się kochają, wszyscy przebaczają i są dla siebie mili. A ja widzę zupełnie coś innego. Widzę nerwówkę, kłótnie podczas przygotowywań, a w samą Wigilię – kłótnię nad stołem o takie pierdoły jak dodawanie miodu do kutii, życzenia z docinkami i życzenia z serii „życzę sobie, abyś Ty...” Nie słyszę tekstów „O, Jezus się narodził”, ale za to słyszę teksty z serii „Idź do siebie i nie rób prowokacji”, „Gówno wiesz”. Hitem jednak jest tekst „Spieprzyłaś mi Święta” samym faktem, że miałam czelność wyjść z przyjaciółką (z którą znam się od dzieciaka i jesteśmy dla siebie jak siostry) na piwo w I czy II dzień Świąt...


Nie mówię, że nie próbuję polubić świąt. Ale nie pomogą mikołajkowe czapeczki czy świąteczne piosenki, kiedy okazuje się, że całe gadanie o byciu miłym i przebaczaniu jest tylko czczym pierdoleniem, a nie prawdziwym sposobem na spędzenie Świąt i czasu razem. Bo zawsze jest tak samo - przesłodzone życzenia i wchodzenie sobie w tyłki, a zaraz później kłótnie o... pierdoły tak naprawdę. Brakuje mi w tym wszystkim szczerości, miłości, chęci spotkania... Robienie nie „bo wypada” albo „bo co dziadkowie powiedzą”, a z prawdziwej chęci spotkania i spędzenia czasu razem. Bo po co się spotykać dla samych kłótni?

czwartek, 7 grudnia 2017

Jak 20-latka zachorowała na RZS-a...

To był pechowy rok 2013, w zasadzie same jego początki, krótko przed moimi 20 urodzinami. Ja spędzałam rok w domu przygotowując się do poprawy matury i robiąc jednocześnie prawo jazdy, a w międzyczasie chodząc na siłownię... Na początku roku przeżyłam wypadek samochodowy, podczas którego nawet okulary mi z nosa nie zleciały, a ja zaczęłam dostrzegać, że z moim organizmem jest coś nie tak. Z rana chodziłam niczym robot, czułam kolana, miałam problem klęknąć... „Zawsze byłam gruba, teraz zaczęłam się więcej ruszać, biegać, więc to pewnie przez to” - myślałam. Przyszły 20 urodziny i wybrałam się z mamą na urodzinowe zakupy w poszukiwaniu obiecanych butów do biegania, to wtedy po raz pierwszy poczułam kostkę bolącą, niczym na skręcenie, ale nic takiego nie miało miejsca. Parę dni później kostkę miałam tak spuchniętą i obolałą, że zrobienie jakiekolwiek kroku graniczyło z cudem. To przez bieganie i buty na obcasie, mówili. I minęły tak jakieś 4 miesiące, w których cały czas mnie coś bolało – kostka, nadgarstki, łokcie... Cały czas słyszałam, że to przez bieganie i buty na obcasie, że tabletka przeciwbólowa pomoże. A nie zawsze pomagała... No i że kuśtykanie sprawia mi frajdę, że mam ładnie chodzić. A co ciekawe, będąc z lekarskiej rodziny, w której już się pojawił RZS, no ale wiadomo – pod latarnią najciemniej.

W końcu przyszedł moment, w którym po raz kolejny rozryczałam się z bólu i bezsilności, bo przeciwbólowe nie działają, a przejście trasy, która normalnie zajmuje mi 20 teraz zajęło prawie 3 razy tyle... Po 4 miesiącach przyszedł czas na badania – krew, rentgen itp. W badaniu krwi wyszło, że normy czynników wskazujących na choroby reumatyczne mam przekroczone... kilkanaście razy. To wtedy także dowiedziałam się, że nie dostałam się na medycynę, o której marzyłam od dzieciaka i że czas na plan B. No i przyszedł czas na diagnostykę u reumatologa. Diagnoza wyszła szybko – reumatoidalne zapalenie stawów, choroba przewlekła, w zasadzie bez żadnej konkretnej przyczyny. To właśnie wtedy zawalił mi się kompletnie świat. Nie dostałam się na wymarzone studia i dowiedziałam się, że mam chorobę, która jest kojarzona ze starcami, że do końca życia będzie boleć... Jeszcze wtedy dostałam tak potężnej grypy, że przez tydzień leżałam w łóżku z temperaturą około 40-41 stopni, a w dodatek cała obolała i mająca problem dokuśtykać się do toalety. Wtedy leżąc z gorączką i bólem w łóżku marzyłam o jednym – żeby umrzeć, uciec od tego wszystkiego. Przyszedł czas dopierania leków, najgorszy okres na początku choroby. Bolały mnie nadgarstki do tego stopnia, że problemem dla mnie było zapięcie stanika, związanie włosów, umycie zębów czy... utrzymanie w ręce widelca. Kłóciłam się wtedy z Bogiem, byłam na niego wściekła. Zastanawiałam się jak mam przetrwać na studiach w laboratorium (wylądowałam wtedy na Technologii żywności...), skoro mam problem utrzymać w ręku próbówkę czy pióro, żeby robić notatki. Nawet pisanie na komputerze czy trzymanie książki było bolesne. Miałam wrażenie, że choroba zabiera mnie wszystko co sprawiało mi przyjemność – chodzenie na siłownię, robienie na drutach czy czytanie (trzymanie nawet najcieńszej książki, było męczarnią). W końcu po kilku wizytach miałam dobrane leczenie, łykałam raz w tygodniu moje „proszki na szczęście”. Po paru miesiącach zauważyłam, że nie boli albo boli o wieeeele mniej... Po około dwóch latach i zmianie lekarza (wcześniejszy z racji wieku przestał przyjmować) usłyszałam najpiękniejsze słowo w całej reumatologii – remisja. Ta remisja trwa do dziś...

Tak, mam popuchnięte stawy, nieraz boli jak cholera, ale ja wciąż żyję. Dzięki chorobie – silniejsza. Jasne, nieraz jej nienawidzę szczerze i z całego serca, ale zaakceptowałam ją jako część mnie i to mi się w tym wszystkim wydaje najważniejsze. Żyję zupełnie normalnie – chodzę do pracy (praca stojąca na cały etat!), chodzę na siłownię, basen, jeżdżę rowerem, a wszystko kursując między Kluczborkiem, Wrocławiem a Krakowem. Dziś staram się przełamywać stereotyp tej choroby... Że nie chorują na nią starcy, że przykuwa do łóżka, że boli cały czas.

Jeżeli jesteś świeżo zdiagnozowany i też zawalił Ci się świat, tak jak mi te prawie 5 lat temu – pamiętaj, że dasz radę, że jesteś silniejszy od bólu, a Twoje szczęście będzie nieopisane jak przestanie boleć. Z tym można żyć normalnie, tylko czasami musisz tą normalność do siebie dostosować. Ale o tym może kiedy indziej.


Jeżeli chcesz pogadać, wyżalić się jak bardzo Cię boli i masz dość, jak chcesz o coś zapytać to pisz śmiało - kontakt do mnie.

środa, 29 listopada 2017

Siła kobiet

Przez lata słyszałam, że mam być silna – jako starsza siostra mająca być wzorem, jako pierworodna córka, jako osoba chora na reumatoidalne zapalenie stawów, jako kobieta, której w pewnym momencie rozwaliło się życie… Przez lata wyrobiła mi się wizja silnej i niezależnej kobiety, takiej fest baby, niczym Horpyna z sienkiewiczowskiej powieści, która ze wszystkim da radę sama, która nie ma prawa się rozpłakać, a okazywanie uczuć, emocji, jest słabością. Przez lata myślałam, że płacz, czułość, proszenie o pomoc, okazywanie emocji – również (w zasadzie szczególnie) tych negatywnych jest czymś złym, jest realnym okazaniem słabości. Przez lata myślałam, że będę silną kobietą, wtedy kiedy sama będę nosić kilkunastokilogramowe worki z mięsem, spać po 4 godziny na dobę i robić wszystko sama. Kiedy będę na pograniczu chłopczycy… Jednak (na szczęście) uświadomiłam sobie, że to nie tak działa!

Jednak skończyłam 24 lat, chwilę wcześniej przerwałam studia i w zasadzie z dnia na dzień przestałam być uczennicą, zaczęłam pracę w fast foodzie. Sama praca – nic nowego, pracowałam już wcześniej w gastronomii. Jednak w tym momencie swojego życia, kiedy pracowałam jeszcze jako niania, po raz pierwszy zaczęłam myśleć o sobie jako kobiecie, a nie dziewczynie. I po raz pierwszy zobaczyłam, że poproszenie o pomoc – to nic złego, wręcz rzeczą konieczną czasami. Po raz pierwszy zobaczyłam, że mogę pokazać, że mnie coś mnie boli – zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Po raz pierwszy zobaczyłam, że moją siłą, jako kobiety, jest cierpliwość, kiedy dziecko po raz kolejny pyta się „ciociu/mamo, a dlaczego?”, albo musisz to samo komuś tłumaczyć po raz kolejny, nie ważne jak to jest dla mnie łatwe. Że siłą jest pozwolenie sobie łzy, że siłą jest dotrzymanie obietnicy i wierność przyjaciołom. Że siłą jest okazywanie emocji, że w każdym bądź razie nie jest to słabość, to domena nas – kobiet! To pokazanie ciepła, wyjście z inicjatywą, ale w sposób delikatny, nienarzucający się. To pokazanie, kiedy jestem zdenerwowana, smutna, rozżalona, zmęczona czy szczęśliwa, a nie chowanie tego wszystkiego pod maską z czerwoną szminką na ustach. Nie bycie chłopczycą, a delikatność, czułość to nasza siła. Po raz pierwszy zobaczyłam, że mogę przy kimś się rozpłakać i nie skończy się świat. Nie płaczą tylko roboty… Siłą jest zapewnienie komuś bezpieczeństwa, przede wszystkim tego psychicznego – w moim domu, w mojej obecności. Siłą nie jest bycie na piedestale i robienie wszystkiego samemu – to bycie obok najbliższych, wspieranie, delikatność, niczym Maryja towarzysząca Jezusowi przy Jego pierwszym cudzie w Kanie Galilejskiej. Siła to umiejętność zejścia w cień i nie chodzi tu wcale o fałszywą, udawaną skromność. Siła to przede wszystkim także umiejętność przyznania się do błędu. Uświadomiłam sobie, że siłą nas ludzi niezależnie od płci czy narodowości, jest to, że się uzupełniamy i jeden drugiemu może pomóc i czegoś nauczyć. Tak, jestem tylko człowiekiem, wciąż lubię chodzić w glanach, zdarza mi się wypić piwo czy zapalić, ale mam świadomość, że to tylko otoczka… Siła kobiety tkwi w jej wnętrzu, a nie w tym, ile ma szminek i w jak wysokich obcasach chodzi.

Biblia pokazuje historie wielu kobiet silnych i świadomych swojej siły oraz piękna. Począwszy od Maryi – najpiękniejszej i najsilniejszej ze wszystkich kobiet, która stała się Matką Boga. Była Judyta, Rut Moabitka, Anna, żona Tobiasza, Samarytanka u studni czy Elżbieta – żona Zachariasza. Jednak u początku siły kobiet jest przebywanie z Bogiem w ciągłym kontakcie, przebywanie w Jego Obecności. Silna kobieta robi wszystko z Nim, a nie sama. 


Tekst ukazał się także na stronie Dzieła Duchowej Adopcji Sióstr Zakocnnych.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Autoportret na dzień dobry, czyli kim tak naprawdę jestem.

W sukience i plecakiem
między Wrocławiem a Krakowem
Jestem kobietą. Już nie dziewczyną, lecz kobietą. Kobietą, która na ten moment ze wszystkich sił stara się być szczęśliwa i jej to wychodzi. Jestem członkiem swojej cudownej biologicznej rodziny – rodziców, młodszego brata, dziadków (cała czwórka wciąż żyje i ma się nieźle, choć są w okolicach osiemdziesiątki), wujków, ciotek, kuzynów. Jestem członkiem rodziny, którą sama sobie stworzyłam, wybrałam – moich cudownych przyjaciół, którzy na dobrą sprawę są rozsiani po połowie Polski.

Jestem tą dziewczyną, która mając 16 lat zdecydowała się na pójście do katolickiej szkoły z internatem i przez połowę swojego życia marzyła o medycynie. Kiedy się na nią nie dostała, po maturze spędziła rok w domu przygotowując się do poprawy matury. Jestem tą dziewczyną, której jednak się nie udało dostać na medycynę, wtedy wylądowała na Technologii żywności. Jednak przyszedł czas na kurs o nazwie biochemia i po trzykrotnym zrobieniu go, wciąż nie udało się go zaliczyć. W końcu przyszedł czas na jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu – przerwać studia i pójść inną drogą. Posłuchać serca. Wybrałam psychologię zaoczną w Krakowie, jednocześnie pracując i mieszkając we Wrocławiu, a pochodząc z Kluczborka na Opolszczyźnie. A teraz jestem kobietą pracująco – studiującą, a podjęcie decyzji o pracy w fast-foodzie pod złotymi łukami było jedną z lepszych w moim życiu. 

Z przyjaciółką i "wujkiem" zaraz po
rozpoczęciu liceum
Jestem kobietą, u której w wieku 18 lat stwierdzono wrodzoną (!) wadę serca, aczkolwiek nie przeszkadzającą w czymkolwiek. Jestem kobietą, która mając 20 lat zachorowała na reumatoidalne zapalenie stawów (tzw. reumatyzm), w wieku 22 lat na depresję, a 24 na insuliooporność. Dziś walka z depresją jest już walką wygraną, wszystko pozostałe zostało, a ja wciąż żyję pełną parą – pracuję, studiuję, spotykam się z przyjaciółmi, piszę blogi, poznaję nowych ludzi, mam mnóstwo szalonych pomysłów i uważam, że doba jest stanowczo za krótka. Jestem także tą osobą, która doskonale uczucie, kiedy nie masz psychicznej siły wyjść z łóżka po herbatę, kiedy stawy bolą Cię tak, że problemem jest związanie włosów czy umycie zębów. 

Jestem kobietą, która nienawidziła okresu swojej podstawówki, bo była gnębiona przez rówieśników za swoją nadwagę. To wtedy po raz pierwszy pojawiły się myśli o okaleczaniu się (i nie tylko). To wtedy zaczęła zajadać wszystkie problemy... Jestem tą dziewczynką, która wstydziła się jeść w szkole drugiego śniadania i przebierać się na wf-ie. Jestem tą dziewczyną, która przez lata w siebie nie wierzyła i była tak zakompleksiona, jak się tylko dało. Jestem kobietą, która ma za sobą toksyczne związki, lecz wciąż wierzącą w moc przyjaźni, a najdłuższa z nich na ten moment trwa już ponad 15 lat. Jestem tą osobą, która uważa, że szczęście to relacje z ludźmi, że każdy człowiek jest po to, żeby mnie czegoś nauczyć. Jestem kobietą wierzącą w Boga i ufającą Mu, aczkolwiek na swój własny sposób. Jestem kobietą, która w życiu podjęła wiele różnych, niełatwych decyzji, nie zawsze trafnych według otoczenia. Niektóre z nich zaowocowały czymś, co uznawałam kiedyś za porażki życiowe. Teraz wiem, że gdyby nie tamte decyzje i wydarzenia – nie byłabym kim jestem i nie poznałabym wielu wspaniałych ludzi. 

Kawa dobra na wszystko
Jestem kobietą uwielbiającą wszelakiego rodzaju herbaty (szczególnie zieloną i białą), gorzką i mocną kawę z mlekiem. Jestem kobietą, która lubi pichcić i eksperymentować w kuchni, a wychodzi mi to całkiem nieźle. Jestem pasjonatką książek, właścicielką biblioteczki liczącej około 650 książek, miłośniczką rękodzieła wszelakiego – kartki, druty, szydełko, decoupage. Uwielbiam noc, zapach wieczornego powietrza, pisać piórem i zasypiać w świeżo zmienionej pościeli. Uwielbiam ten moment, kiedy po całym dniu w pracy mogę wziąć prysznic i wyjść ze współlokatorką na fajkę. Jestem kobietą, która umie obsłużyć młotek, śrubokręt i piłę, a także naprawić maszynę do szycia, zapleść 3 rodzaje warkoczy. Jestem człowiekiem, który mógłby zostać uznany za humanistę czasów renesansu. Nie straszne mi całki, matura z fizyki czy skomplikowane wzory chemiczne, ale możemy porozmawiać o sensie życia i wyższości kryminałów nad romansami. O gotowaniu czy grze na fortepianie też możemy porozmawiać. Możemy nawet zrobić to razem. Jestem kobietą, która w wieku 24 lat uczy się płakać i zmniejsza w swojej szafie ilość spodni, na rzecz zwiększenia ilości spódnic i sukienek. 

Jestem kobietą, która od 16 roku życia żyje w pewnym sensie na walizkach. Jestem kobietą, która wierzy, że wszystko jest z jakiegoś powodu, która dziś potrafi spojrzeć na swoje rozstępy i blizny i stwierdzić „jak fajnie, że jesteście, że jesteście moją historią”. Jestem kobietą szczęśliwą.